Z kopyta! :) I wyłącznie z ciekawości (i nieco - z sympatii do EE) - bo już pierwszy kwadrans pokazuje, że to 'not my cup of tea' (by pozostać w klimatach brytyjsko-indyjskich)...
Części instumentalne - jak u Elgara - ciekawe; części recytowane - do pominięcia; chóralne - dęte do bólu brzucha.
Ale wyrazy uznania i szacunku należą się Brytyjczykom za wskrzeszenia tego muzycznego Frankensteina. Nie raz w czasach wcześniejszych, wiele więcej - w późniejszych - kompozytorzy dawali wpuścić się w kanał - tworzenia 'ku chwale'. I nie jak Bach - bożej - niestety - tylko tej jak najbardziej przyziemniej - ludzkiej. By nie powiedzieć - 'władczej'. Wazeliniarstwo przekracza tutaj wszelkie normy. Wszelkie, nawet biorąc pod uwagę, że za nadawane my zaszczyty, tytuły i ordery, sir Edward był zobowiązany się odwdzięczyć.
Nie sposób nie przyznać racji - i tutaj też 'hats off' dla Chandosa! - Nalini Ghuman, która w książce "Elgar and His World" napisała o 'Crown of India':
"a fascinating work of imperialism: historically illuminating and often musically rich, it is nevertheless a profoundly embarrassing piece – a significant contribution to the orientalised India of the English imagination."
Cały ten spór między Kalkutą a Delhi - toczony w obecności szeregu innych indyjskich miast, króla i królowej (formalnie - Cesarza i Cesarzowej!), św. Jerzego (!), Wielkich Mogołów (!), generałów, gubernatorów, i pozostałej dworskiej menażerii ... to tylko i wyłącznie ciekawostka. "Niewytrzymalna".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz